Nasza cukiernia regularnie otrzymuje wyróżnienia (łącznie z tymi najwyższymi) w corocznych rankingach na najlepsze wyroby cukiernicze w Krakowie. Wysoko cenimy naszą konkurencje, tym bardziej jednak motywuje nas to do utrzymywania niezmiennie wysokiego poziomu naszych wypieków i wyrobów aby w następnych rankingach znajdować się zawsze w czołówce zestawienia...
|
|
Ci, którzy mniej lubią kremy, znajda na Stradomiu perełkę krakowskiego cukiernictwa - paję malinową. Nazwa deseru wywodzi się po części od brytyjskiego słowa pie (placek z nadzieniem) - Starowiczów zainspirowały przepisy Mary Berry, znanej brytyjskiej pisarki kulinarnej, a po części od tytułu utworu Urszuli Dudziak "Papaya". Paja to rodzaj tarty: na kruchym cieście ułożona jest gruba warstwa malin przykryta migdałową pianą. Nieprzesadnie słodka, nawet lekko kwaskowata. Podobnie robione jest ciasto z wiśniami pod kokosem. Kruchy spód, dużo soczystych wiśni i cienka warstwa kokosowej pianki. No i właściwie człowiek nawet nie wie, kiedy, jak smok, pochłania cały słodki kawałek. Siedzę w cukierni i słyszę z sali: - Panie Starowicz, pan zanadto rozpieszcza kobiety! - No cóż -' odpowiada cukiernik - taki zawód. I z szelmowskim uśmiechem nakłada klientce porcję orzechowego ciasta (bez mąki) z lekkim kawowym kremem. Kusiciel - myślę. Sama nie mogę się oprzeć proponowanym przez niego wypiekom. Jeszcze chwilę walczę ze sobą i wcinam ciastko królowej Bony. Na lody też tu wrócę. Mam słaby charakter.
Gazeta Krakowska, 15 kwietnia 2011
Testujemy mazurki. Mają być lekkie jak wiosenne chmurki
Z mazurkiem sprawa jest prosta. Jak bułka z masłem. Ma być cieniutki, na palec grubości, ciasto obowiązkowo kruche, przełożone orzechami, rodzynkami czy marcepanami. No i niemiłosiernie słodkie. Nasi eksperci zębów nie żałowali. Sprawdzali sumiennie, kto najlepiej piecze mazurka w Krakowie. - pisze Anna Górska Zacznijmy od teorii. Ale proszę się nie zrażać. Przepis na tradycyjnego mazurka jest krótki jak letnia noc. W jednym, maksymalnie dwóch zdaniach zmieścimy się idąc za „Gospodynią Doskonałą", książką kucharską, która ukazała się w Poznaniu w 1889 r. A więc "Gospodyni" przekonuje, że ciasto na mazurka to wymieszane mąka, jajka, masło. Posypuje się go rodzynkami, orzechami, migdałami tłuczonymi lub kruszonką. Wkłada potem na blachę, wsuwa do pieca niezbyt gorącego. Kropka. Ciasto gotowe. Zapraszamy do degustacji. Zasady naszego testowania nie zmieniają się już od lat. Eksperci dostają w ciemno mazurki. Nie wiedzą, z której cukierni pochodzą. Degustują, komentują, oceniają (od 1 do 5 punktów), a na koniec sumują oceny i przyznają miejsca. |
Najpierw te smutne momenty, czyli dlaczego mazurek od Kameckich (ul. Starowiślna 46) zajął ostatnie miejsce.
Bo Mieczysław Czuma sie go bał. I to nie żart. Tyle kolorów i dekoracji na jednym malutkim mazurku. Może zostawimy go na testowanie tortów weselnych? Tam by na pewno wygrał — kręcli głową krakauer. Patrycja Durska może by i wybaczyła mu ten kiczowaty wygląd. Ale powidła tyle miał, że już innych smaków nie wyczuła. - Tak nie może być! Przesłodzony - powiedziała surowo aktorka. Ale że dziewczyna ma dobre serce, do zdjęcia pozowała właśnie z tym najbardziej kolorowym mazurkiem.„Warszawiak" od Bliklego (ul. św. Jana 12) dostał trzecie miejsce. Mamy nadzieję, że owa wysoka nota w Krakowie to dla nich wielki zaszczyt. Honor „warszawki" uratował Makino ze Zwierzyńca. Jako jedny nie wyczuł podstępu w tym kruchym cieście i dał mu piątkę! Ponoć Makino dzisiaj wykupi cały nakład „Krakowskiej", by żaden egzemplarz nie trafił w ręce kolegów, którzy mu tego nie wybaczą. — Słodziuuutki, naprawdę dobry był — zachwalał. Ale mazurek od Bliklego naprawdę nie był najgorszy. Aczkolwiek zabrakło mu fantazji i polotu. Ciasto niby solidne, i kruchość miał taką jak należy i masy wystarczająco. — Ale i tak smakuje jak klops — skwitował Czuma. Pan Mieczysław na pewno podskórnie wyczuł warszawski „ nalot". — Bardzo istotny jest dobór masy, której smak powinien harmonizować ze smakiem ciasta — przekonywał prof. Dźwigaj - A tu tego wszystkiego po prostu zabrakło. Cichowscy (ul. Starowiślna 21) jakoś tak cicho dostali drugie miejsce od jurorów. Specjalnych zachwytów nie było, ale zgodnie stwierdzili, że całkiem dobry ten mazurek. Makino: Orzechy mogłyby być większe, bo mocno zmielone tracą swój smak. Marysia Mazurek: — Proszę wnieść do protokołu, że poprzednie mi nie nie smakowały, i ten też niezbyt smakuje. Patrycja Durska: — Kajmakowy smak tu dominuje. Niezły. Dźwigaj: — Masło sezamowe ze słoika czuję, ale może być. Tym razem panie surowiej oceniają niż panowie. Starowiczowie (ul. Stradom 7) dziś mają święto. Bo ich skromny, ale najbardziej gustowny i estetyczny mazurek, ze słodkim kurczaczkiem na wierzchu, wygrał. Nie było do niego żadnych zastrzeżeń. Dostał najlepsze noty ze wszystkich mazurków, chociaż nie najwyższe. - Bo najwyższe dostają nasze żony, mamy, córki, siostry, które pieką dla nas — wyjaśniał Czuma. - Co prawda na początku mi nie smakował jak mazurek, ale na zasadzie kontrastu stwierdziłem, że jest najlepszy. No i czekoladę ma, a to najważniejsze — skwitował. ZAJADALI I ZDECYDOWALI: TE SĄ NAJLEPSZE Mazurek od Starowicza Prawie jednogłośnie stwierdzono, że to najlepszy mazurek. Owszem, nie każdy mu wystawił „piątkę", ale jako jedyny spełnił kryteria „mazurka" i ma na koncie 19 punktów! Mazurek od Cichowskich Mocna „trója", ciasto dobre, ale mogłoby być lepsze, a prof. Dźwigaj wyczuł masło sezamowe. Dlatego tylko 16 punktów. Mazurek od Bliklego 15 punktów i dobry smak, ale nie efektowny. Żadnych emocji nie wywołał u jurorów. Ale stwierdzili, że ma dużo niewykorzystanego potencjału. Czekają na poprawę. Mazurek Kameckich Mówimy wprost - kolorowa, zbyt kolorowa dekoracja odstraszyła wręcz naszych gości. Ale na jakieś wiejskie wesele nadaje się jak najbardziej. 12 punktów. |
|
Nasi eksperci — znani artyści krakowscy, degustowali lody, gorąco dyskutowali, cmokali, zachwycali się i krytykowali, a potem oceniali. W skali od 0 do 5. Noty te potem dodaliśmy. Im większa liczba punktów, tym wyższe miejsce w rankingu. Co się okazało? Najlepsze lody w tym sezonie kręcą Stanisława i Andrzej Starowiczowie przy ul. Stradom 7. Gdzie na lody? Sprawdziliśmy: do Starowiczów. Niebo w gębie Bakaliowe to takie, w których pełno orzechów. W borówkowych muszą być kawałki borówek. Dużo kawy w kawowych, a wanilii w waniliowych. Które najlepsze? Nasi eksperci już wybrali - pisze Anna Górska |
Gazeta Krakowska, 16 lipca 2010,
|
Odkryjmy karty od razu. Bo tego nie da się trzymać długo w tajemnicy.
Najlepsze lody w tym sezonie kręcą Stanisława i Andrzej Starowiczowie przy ul. Stradom 7. Ta malutka cukiernia, którą trudno dostrzec przy tej ruchliwej ulicy, skrywa prawdziwe smakowe skarby. Każdy krakowianin i turysta, który ich popróbował, dobrze już wie, że lody od Starowiczów to bajka. Zjesz gałkę, drugą, trzecią, ale czujesz, że wciąż za mało. Bo jak już trafisz na Stradom, zjeść trzeba co najmniej pięć. Kto nie wierzy i myśli, że zbyt zachwalamy Starowiczów, niech sam idzie i próbuje. Nasi eksperci polecają właśnie te i kropka. Dlaczego? O tym później. Na razie zdradzamy zasady naszego testowania. Są proste. Eksperci - znani artyści krakowscy, którzy nie tylko na sztuce się znają, ale na lodach też, degustowali zimne desery, gorąco dyskutowali, cmokali, zachwycali się i krytykowali, a potem oceniali. W skali od o do 5. Noty te potem dodaliśmy. Im większa liczba punktów, tym wyższe miejsce w rankingu. Wybraliśmy cztery najlepsze cukiernie wmieście: Stanisława Sargi ze Starowiślnej, Argasińskich z ul. św. Jana, Grycana z „Galerii Kazimierz" i Starowiczów ze Stradomia. Smaków też było cztery: waniliowe, bakaliowe, borówkowe i kawowe. Degustatorzy oczywiście nie wiedzieli, co jedli, oceniali kolejne gałki w ciemno. Dopiero na końcu zdradziliśmy jurorom, na które cukiernie postawili i które lody smakowały im najbardziej. Do jedzenia wcale nie trzeba ich było namawiać. Upał był ogromny, nie mniejsze emocje. Jako pierwsze „wjechały" słynne lody od Stanisława Sargi ze Starowiślnej, po które ustawiają się najdłuższe kolejki w całym Krakowie. W zeszłorocznym rankingu właśnie one zdobyły pierwsze miejsce i największe brawa naszych ekspertów. Tym razem pudło. |
Panie Staszku, tylko 64 punkty i drugie miejsce! Roztopiły się w dwie minuty. Ech, niestety to nie te lody co dawniej. - Zbyt wodniste, za dużo wody wlało się cukiernikowi - kręcił smutno głową prof. Czesław Dźwigaj. - Mało mleczne, a borówka zbyt słodka - krytykuje Jerzy Fedorowicz. Tylko Patrycja Durska była zadowolona. Spróbowała borówkowych od Sargi i zakochała się od pierwszej łyżeczki (choć na początku pojęcia nic miała, z której są cukierni) - Teraz to będzie mój ulubiony smak - mówiła aktorka.
Gdy na stole pojawił się „Grycan", jurorzy od razu wyczuli sztuczne aromaty. A nosa i podniebienia Durskiej nie da się oszukać. - Chemia w lodach zabroniona! - zaprotestowała. Rafał Dziwisz, który znalazł w nich duży orzech włoski, przyznał dodatkowy punki. Prof. Dźwigaj stwierdzi, że te desery są dobre, ale nie najlepsze. 63 punkty, co daje trzecie miejsce w rankingu. A potem podaliśmy te najlepsze. - Bakalii w bakaliowych dużo, a waniliowe nie z proszku, tylko z prawdziwego mleka krowiego - zachwalał aktor Dziwisz. Prof. Dźwigaj tak zajadał lody od Starowiczów, że nie miał czasu nic powiedzieć. Rzeźby z nich nie zrobił, ale za to wystawił najwyższe oceny. Podobnie jak wszyscy eksperci. Pierwsza pozycja w naszym rankingu. „Argasińskich" podaliśmy na sam koniec. No i też znalazły się w samym ogonie rankingu. Bo czuć w nich było mleko w proszku, były zbyt słodkie, a bakalie w bakaliowych lodach tylko z lupą można znaleźć. Rok temu zajęli drugie miejsce w naszym rankingu, W tym „zjechali" aż na czwarte! Uff, koniec testowania. Teraz wreszcie czas na lody. Gdzie idziemy? Każdy gdzie chce, ale my na Stradom. ZAJADALI I ZDECYDOWALI: TE SA NAJLEPSZE 1. Lody od Starowicza Eksperci cmokali i zachwycali się nimi najdłużej. Każdy po cichu marzył o dokładce. Komplementów nie szczędzili, a nawet mówili, że te lody to poezja smaku. 71 punktów! 2. Lody od Stanisława Sargi przy Starowiślnej To było największe zaskoczenie dla wszystkich jurorów. Znane krakowskie lody dostały tylko 64 punkty. Bo w tym sezonie są zbyt wodniste. 3. Lody Grycan 63 punkty i mocna trzecia pozycja w naszym rankingu. Jurorom smakowały najbardziej owoce leśne. Ale krytyki też nie brakowało. Chemiczne dodatki i aromaty dość wyraziste. 4. Lody Argasińskich Choć i są w ścisłym centrum miasta ale na kolana nie rzucają. Okazały się najsłabsze w rankingu, otrzymały od jurorów tylko 52 punkty. Muszą popracować nad smakiem. |
|
Magazyn Rodzinny I Polska Gazeta Krakowska I 20 lutego 2010
Przy stole cementują rodzinne więzi
Grażyna i Andrzej Starowiczowie na prywatny, rodzinny użytek mają inne imiona: Jola i Wojtek. Razem prowadzą cukiernię przy ul. Stradom 7 w Krakowie, którą przejęli po rodzicach Andrzeja. Marzą o tym, by któreś z ich dzieci kontynuowało rodzinny biznes, ale na razie córka poświęciła się nauce, a syn założył własną firmę — mówią Barbarze Sobańskiej. Grażyna Starowicz Andrzej jest wulkanem energii. Nie znosi bezczynnego siedzenia! Dlatego nie można się z nim nudzić. Jesteśmy razem 24 godziny na dobę - w domu i w pracy. Znajomi się dziwią, jak to wytrzymujemy, ale my dajemy radę. Nawet na urlopy jeździmy razem. Tylko jeden spędziliśmy osobno. Córka była na stypendium w Neapolu i mieliśmy jechać wszyscy razem na wakacje na Sycylię. Ale akurat podniesiono nam czynsz i nie mogliśmy zamknąć cukierni nawet na dwa tygodnie, bo to mogłoby się zakończyć upadkiem firmy. Tradycją w naszym domu są rodzinne obiady. Dopóki żyli rodzice Andrzeja, wspólny obiad był codziennie. Teraz spotykamy się przy stole w każdą niedzielę. Stół scala i łączy rodzinę. Dowiadujemy się, co u kogo słychać, co się dzieje. Córka Kasia ma własną rodzinę - męża i dwuletniego synka. Syn Wojtek też ma swoje życie, własne problemy. Na te niedzielne obiady przychodzą też moja mama, siostra męża i nasz daleki niepełnosprawny krewny, który nie ma nikogo bliskiego poza nami. Dla mnie obiad na 10 osób to normalka. Gotuję ja. Mąż do kuchni się nie wtrąca. Mamy ścisły podział obowiązków, w myśl zasady, że dwuwładza nie jest dobra. W domu prym wiodę ja, a w pracowni władzę niepodzielną dzierży mąż. |
Obiad zaczynam przyrządzać w sobotę, a w niedzielę nieco wcześniej przychodzą moja mama i córka i pomagają dokończyć dzieła. Wcześniej w naszej kuchni królowały mięsa - kotlety de volaille czy eskalopki. Teraz jemy lżejsze potrawy, mniej kaloryczne. Ale gdy ktoś ma jakąś kulinarną zachciankę, spełniam ją z przyjemnością. Ostatnio mamę wzięło na najzwyklejsze w świecie kotlety z kapustą zasmażaną. Proszę bardzo!
Desery zawsze przynosimy z cukierni. Mamy taką zasadę, której nauczyli nas rodzice Andrzeja, że najładniejsze kawałki dostają klienci, a my zadowalamy się tymi uszkodzonymi. Nie robimy w domu żadnych ekstradeserów, bo te z cukierni są przepyszne.
Receptury Andrzej sam wymyśla. Ma do tego prawdziwy talent. Beza z kawą powstała na bazie tortu, który był zawsze specjalnością jego siostry. Wszyscy zachwycaliśmy się jego smakiem, ale niestety w wersji oryginalnej nie nadawał się do sprzedaży. Andrzej myślał, kombinował i ułożył składniki jeden na drugim. Ciastko okazało się hitem. Niby żaden rarytas, pro- ste wykonaniu, a ludziom tak smakuje... Mamy takiego klienta, który codziennie przyjeżdża samochodem po jedną bezę z kawą. Andrzej zaproponował mu, żeby kupił dwie i oszczędził drogi. Powiedział, że nie, bo gdyby kupił dwie, obie by zjadł. A chce poprzestać na jednej.
Ciastko „Dzwon Zygmunta" ma jeszcze ciekawszą historię. Dowodzi polotu i ambicji Andrzeja. Pewnej niedzieli przyszedł do cukierni klient i zaczął narzekać, że warszawscy cukiernicy ciągle coś nowego wymyślają, choćby ciastko „Kolumna Zygmunta", a w Krakowie twórczy marazm. Andrzej kazał mu chwilę poczekać i na jego oczach stworzył ciastko. Wziął dwiebezy, złożył, posmarował kremem, zanurzył wbitej śmietanie i posypał wiórkami migdałowymi - proszę bardzo. Potem udoskonalił ten przepis z pracownikami i dziś sprzedajemy ciastko pod nazwą „Dzwon Zygmunta".
Ciastko „Bona" to znowu beza na cieście ptysiowym z lekkim kremem waniliowymi - jak Andrzej żartobliwie mówi: dookoła „ogórki", czyli kiwi, a od góry „włoszczyzna" - w lecie maliny i jagody, a zimą winogrona i brzoskwinie. Te pomysły wszyscy testujemy. Nie jestem ostrym krytykiem. Wyroby męża zawsze mi smakują!
Andrzej Starowicz
Małżeństwem jesteśmy od 15 maja 1976 r. To były niezapomniane juwenalia...
Poznaliśmy się trzy lata wcześniej, jeszcze w liceum. ja chodziłem do pijarów, żona do „13" i spotkaliśmy się na jakiejś prywatce. Po trzech latach znajomości wzięliśmy ślub. Mieliśmy po 21 lat. Jeszcze studiowałem, ale nie sfinalizowałem sprawy, bo na świecie pojawiła się córka Kasia, a w 1980 ro musiałem przejąć rodzinny interes - pracownię cukierniczą, co oczywiście zawsze zamierzałem zrobić.
Wesele mieliśmy w kasynie wojskowym przy Zyblikiewicza. Były tam duże sale, a że rodzinę mamy znaczną, nadały się idealnie. Na naszym weselu poznali się mój przyjaciel i żony przyjaciółka ze szkoły. To była miłość od pierwszego wejrzenia, która trwa do dziś.
W latach 80. w „okresie kartkowym" nie było z czego robić ciast. Mieliśmy mąkę, ale cukier był ostro reglamentowany. Robiliśmy więc dużo ciastek, ale mało słodkich i nietłustych. Tak zostało do dziś. Wtedy z konieczności, teraz z wyboru.
Żona jest bardzo gospodarna. Dom to jej królestwo. Z kolei w firmie Grażyna zajmuje się pracą administracyjno-biurową, a w pieczenie ciast raczej się nie wtrąca.
Kocha kwiaty i ma do nich rękę. Latem nasze cztery balkony rozkwitają pelargoniami. Pierwsze sadzonki przywieźli moi rodzice z Austrii. Zobaczyli, jak pięknie wyglądają ukwiecone domy, zatrzymali się przy którymś z nich i dostali od gospodarzy kilka szczepek. Żona kontynuuje tę rodzinną tradycję.
Jesteśmy bardzo rodzinni. Cały sezon letni spędzamy za Krakowem, gdzie razem z siostrą mam działkę, którą ojciec nazwał „ranczem". Tam niedzielne obiady przyrządza moja siostra.
Przyznam, że żonę usportowiłem. Nie bardzo umiała pływać. Wziąłem ją więc do Chorwacji, gdzie woda jest tak zasolona, że łatwo się nauczyć.
Potem zabrałem ją na jacht. Kolega plywa namiętnie, zaprosił nas. Pojechaliśmy, choć żona nie bardzo czuła wodę. Płyniemy na przechyle, nagle patrzę, a ona zadowolona balastuje bez żadnego wspomagania! Mimo grozy wody. Raz przeżyliśmy nawet tzw. wybudowanie się fali. Dla szczura lądowego to wielkie przeżycie. Płyniemy i nagle kolega krzyknął: „Nie odwracajcie się!", więc oczywiście natychmiast spojrzeliśmy za siebie, a za nami, nad masztem, zawijająca się ściana wody.
Przekonałem ją też do nart. Dziś nawet woli ten zimowy urlop od letniego. Szusuje, jak się patrzy. Od kilkunastu lat jeździmy na narty dużą, kilkunastoosobową grupą przyjaciół.
Syn Wojtek kończy studia i zajmuje się organizacją imprez reklamowych, ale mam nadzieję, że w przyszłości przejmie rodzinny biznes. Przy ważniejszych wydarzeniach cukierniczych, jak święta czy tłusty czwartek, chętnie pomaga. Przychodzi też do cukierni w niedziele. Na córkę Kasię nie mam co w tym względzie liczyć, bo robi karierę naukową. Skończyła biotechnologię na Uniwersytecie Jagiellońskim, a doktorat na uniwersytecie w Utrechcie w Holandii. Teraz pracuje w PAN i rozpoczęła habilitację. Zajmuje się przeciwdziałaniem bólowi.
Ciężar rodzinnego biznesu spoczywa zatem na Wojtku. Choć przykład profesora Bliklego pokazuje, że tytuły naukowe nie przeszkadzają w kontynuowaniu tradycji rodzinnych. Może w przyszłości rodzinny biznes weźmie w swoje ręce nasz dwuletni wnuk Julek, syn Kasi? Jest absolutnie naj. Najpiękniejszy, najmądrzejszy. Rozpuszczamy go bez żadnych skrupułów, jak na porządnych dziadków przystało.
Desery zawsze przynosimy z cukierni. Mamy taką zasadę, której nauczyli nas rodzice Andrzeja, że najładniejsze kawałki dostają klienci, a my zadowalamy się tymi uszkodzonymi. Nie robimy w domu żadnych ekstradeserów, bo te z cukierni są przepyszne.
Receptury Andrzej sam wymyśla. Ma do tego prawdziwy talent. Beza z kawą powstała na bazie tortu, który był zawsze specjalnością jego siostry. Wszyscy zachwycaliśmy się jego smakiem, ale niestety w wersji oryginalnej nie nadawał się do sprzedaży. Andrzej myślał, kombinował i ułożył składniki jeden na drugim. Ciastko okazało się hitem. Niby żaden rarytas, pro- ste wykonaniu, a ludziom tak smakuje... Mamy takiego klienta, który codziennie przyjeżdża samochodem po jedną bezę z kawą. Andrzej zaproponował mu, żeby kupił dwie i oszczędził drogi. Powiedział, że nie, bo gdyby kupił dwie, obie by zjadł. A chce poprzestać na jednej.
Ciastko „Dzwon Zygmunta" ma jeszcze ciekawszą historię. Dowodzi polotu i ambicji Andrzeja. Pewnej niedzieli przyszedł do cukierni klient i zaczął narzekać, że warszawscy cukiernicy ciągle coś nowego wymyślają, choćby ciastko „Kolumna Zygmunta", a w Krakowie twórczy marazm. Andrzej kazał mu chwilę poczekać i na jego oczach stworzył ciastko. Wziął dwiebezy, złożył, posmarował kremem, zanurzył wbitej śmietanie i posypał wiórkami migdałowymi - proszę bardzo. Potem udoskonalił ten przepis z pracownikami i dziś sprzedajemy ciastko pod nazwą „Dzwon Zygmunta".
Ciastko „Bona" to znowu beza na cieście ptysiowym z lekkim kremem waniliowymi - jak Andrzej żartobliwie mówi: dookoła „ogórki", czyli kiwi, a od góry „włoszczyzna" - w lecie maliny i jagody, a zimą winogrona i brzoskwinie. Te pomysły wszyscy testujemy. Nie jestem ostrym krytykiem. Wyroby męża zawsze mi smakują!
Andrzej Starowicz
Małżeństwem jesteśmy od 15 maja 1976 r. To były niezapomniane juwenalia...
Poznaliśmy się trzy lata wcześniej, jeszcze w liceum. ja chodziłem do pijarów, żona do „13" i spotkaliśmy się na jakiejś prywatce. Po trzech latach znajomości wzięliśmy ślub. Mieliśmy po 21 lat. Jeszcze studiowałem, ale nie sfinalizowałem sprawy, bo na świecie pojawiła się córka Kasia, a w 1980 ro musiałem przejąć rodzinny interes - pracownię cukierniczą, co oczywiście zawsze zamierzałem zrobić.
Wesele mieliśmy w kasynie wojskowym przy Zyblikiewicza. Były tam duże sale, a że rodzinę mamy znaczną, nadały się idealnie. Na naszym weselu poznali się mój przyjaciel i żony przyjaciółka ze szkoły. To była miłość od pierwszego wejrzenia, która trwa do dziś.
W latach 80. w „okresie kartkowym" nie było z czego robić ciast. Mieliśmy mąkę, ale cukier był ostro reglamentowany. Robiliśmy więc dużo ciastek, ale mało słodkich i nietłustych. Tak zostało do dziś. Wtedy z konieczności, teraz z wyboru.
Żona jest bardzo gospodarna. Dom to jej królestwo. Z kolei w firmie Grażyna zajmuje się pracą administracyjno-biurową, a w pieczenie ciast raczej się nie wtrąca.
Kocha kwiaty i ma do nich rękę. Latem nasze cztery balkony rozkwitają pelargoniami. Pierwsze sadzonki przywieźli moi rodzice z Austrii. Zobaczyli, jak pięknie wyglądają ukwiecone domy, zatrzymali się przy którymś z nich i dostali od gospodarzy kilka szczepek. Żona kontynuuje tę rodzinną tradycję.
Jesteśmy bardzo rodzinni. Cały sezon letni spędzamy za Krakowem, gdzie razem z siostrą mam działkę, którą ojciec nazwał „ranczem". Tam niedzielne obiady przyrządza moja siostra.
Przyznam, że żonę usportowiłem. Nie bardzo umiała pływać. Wziąłem ją więc do Chorwacji, gdzie woda jest tak zasolona, że łatwo się nauczyć.
Potem zabrałem ją na jacht. Kolega plywa namiętnie, zaprosił nas. Pojechaliśmy, choć żona nie bardzo czuła wodę. Płyniemy na przechyle, nagle patrzę, a ona zadowolona balastuje bez żadnego wspomagania! Mimo grozy wody. Raz przeżyliśmy nawet tzw. wybudowanie się fali. Dla szczura lądowego to wielkie przeżycie. Płyniemy i nagle kolega krzyknął: „Nie odwracajcie się!", więc oczywiście natychmiast spojrzeliśmy za siebie, a za nami, nad masztem, zawijająca się ściana wody.
Przekonałem ją też do nart. Dziś nawet woli ten zimowy urlop od letniego. Szusuje, jak się patrzy. Od kilkunastu lat jeździmy na narty dużą, kilkunastoosobową grupą przyjaciół.
Syn Wojtek kończy studia i zajmuje się organizacją imprez reklamowych, ale mam nadzieję, że w przyszłości przejmie rodzinny biznes. Przy ważniejszych wydarzeniach cukierniczych, jak święta czy tłusty czwartek, chętnie pomaga. Przychodzi też do cukierni w niedziele. Na córkę Kasię nie mam co w tym względzie liczyć, bo robi karierę naukową. Skończyła biotechnologię na Uniwersytecie Jagiellońskim, a doktorat na uniwersytecie w Utrechcie w Holandii. Teraz pracuje w PAN i rozpoczęła habilitację. Zajmuje się przeciwdziałaniem bólowi.
Ciężar rodzinnego biznesu spoczywa zatem na Wojtku. Choć przykład profesora Bliklego pokazuje, że tytuły naukowe nie przeszkadzają w kontynuowaniu tradycji rodzinnych. Może w przyszłości rodzinny biznes weźmie w swoje ręce nasz dwuletni wnuk Julek, syn Kasi? Jest absolutnie naj. Najpiękniejszy, najmądrzejszy. Rozpuszczamy go bez żadnych skrupułów, jak na porządnych dziadków przystało.